Życie i śmierć.
Odwieczne rywalki
wyrywające sobie nasz los ze swoich rąk. Toczące nieustanną walkę. W ich bitwie
jesteśmy jedynie małymi pionkami. Jednak wynik jest już przesądzony. Śmierć
zawsze wygrywa.
Całe moje życie spadałam. Nic mnie nie hamowało, nie zatrzymywałam się choćby
na sekundę. Czas przeciekał pomiędzy moimi palcami, a ja bez odwrotnie spadałam
w stronę ciemnego dna.
28 czerwca 1999 r.
To były moje drugie
wakacje spędzone nad Lower Saranac Lake.
Dłonie, a raczej
ich ciemny zarys na tle błękitu. Fascynował mnie każdy szczegół otaczającego mnie świata. Nic nie mogło
umknąć mojej uwadze. Kolorowe refleksy światła unoszone na gładkiej tafli
jeziora. Delikatny, prawie niesłyszalny szum, wiatr wiejący prosto w moje
oczy. Zanurzyłam dłoń w wodzie. Była
przyjemnie zimna i niebywale czysta. Pragnęłam do niej wejść i poczuć jej
chłód. Spojrzałam pod nagie stopy. Stałam na miękkiej warstwie sosnowych igieł,
w której dostrzegłam samotny kamień. Podniosłam go i z całej siły rzuciłam w
stronę jeziora, a on wylądował w nim z głośnym pluskiem. Słońce nieznacznie mnie oślepiło, jednak dojrzałam na przeciwległym brzegu rozmazane kształty drzew.
Spojrzałam w stronę
rodziców. Siedzieli na starym kocu rozłożonym w cieniu drzew i rozmawiali
oparci o szorstkie pnie. W oczach Samanthy dojrzałam iskierki radości. Usta Teda wygięły się w delikatnym uśmiechu. Takich pragnęłam
zapamiętać ich na zawsze.
Nagły, zimny powiew
wiatru zmusił mnie do zamknięcia oczu.
Gdy je otworzyłam
wszystko zdawało się być snem. W
miejscu, gdzie jeszcze sekundę temu siedziała Samantha, nie było już nic.
- Tato? – zapytałam
swoim wysokim dziecięcym głosem.
Rozszerzył zdziwione
oczy i w mgnieniu oka porwał mnie w swoje ramiona. Niezawodna intuicja
pięciolatki podpowiadała mi, że stało się coś złego.
- Tato? –
powtórzyłam tym razem bardziej zaniepokojona.
- Teraz wszystko się
zmieni.
Trochę tego mało, ale resztę jedynki dopiszę za tydzień C:
PROSZĘ O KOMENTARZE :))